niedziela, 23 czerwca 2013

Co u Ciebie, Charlie?

                                                                               1

     - Charlie, do cholery! Zejdź do kuchi!
     Taki mniej więcej krzyk wyrwał Charliego ze snu, brutalnie i stanowczo waląc pięściami w drzwi jego ukojoną spokojem świadomość. I to akurat w teraz. Teraz gdy w końcu udało mu się zasnąć.
     Charlie potarł pięściami oczy i ziewając usiadł na brzegu łóżka. W pokoju było duszno. Niby nic dziwnego skoro dobiegała już połowa lipca, jednak oddychało mu się ciężko. Czuł jak na jego twarzy skrzą się kropelki potu, jakby właśnie przed chwilą zakończył rozgrzewkę przed ciężkim treningiem. Nawet nie sprawdzał koszuli pod pachami, był pewny że jest przemoczona do suchej nitki a przecież wyciągnął ją świeżą z suszarki dziś rano, do cholery! Podrapał się w gęste loki włosów na głowie, czując pot na opuszkach palców i gdy spojrzał w lewo dostrzegł, że okno, sprytnie umieszczone w dachu domu jest zamknięte.
     Czy je zamykał?
     Nie, oczywiście, że nie. Ktoś tu musiał wejść, gdy on, Charlie, spał jak głaz.
     Po raz pierwszy od kilku dni, dodał w głowie z niechęcią.
    Bardzo jasna plama światła na podłodze przed oknem świadczyła, że słońce świeci pełną mocą, więc dlaczego ten ktoś, kto ośmielił się wejść do jego pokoju zamknął okno, uprzednio go nie uprzedzając? Mały wiatraczek, który w upalne dni dawał choć odrobinę orzeźwienia stał w ciemnym kącie w przeciwległym rogu pokoju Charliego z kablem owiniętym dookoła stojaka. Wiatrak też był włączony gdy ucinał sobie drzemkę, więc ten KTOŚ kto wtargnął na jego teren był tak bezczelny, że nie tylko zamknął uchylone okno, lecz również ośmielił się wyłączyć wiatrak. Ten KTOŚ zrobił to bez jego wiedzy i ten KTOŚ... ON... po prostu... TAK NIE MOŻNA!
     Charlie zrobił się gwałtownie czerwony, ręce zaczęły mu się trząść i pocić dłonie. Dlaczego KTOŚ, ktokolwiek to był wszedł do jego pokoju? W dodatku bez pukania, przecież usłyszałby pukanie. Dlaczego ten KTOŚ wszedł i bezczelnie zamknął okno i wyłączył jego wiatraczek, który miał go chłodzić gdy on drzemał? Czy KTOŚ chciał mu zrobić na złość czy jednak planowano zamach na jego życie? Przecież mógł się udusić, zapocić na śmierć i...
     Nagle za krtań chwyciła go jakby niewidzialna ręka, ręka ogromnego potwora o mocarnym uścisku i z całej siły zacisnęła się w pięść. Charlie wydał zdławiony jęk, przez chwilę chciał wydrzeć się na całe gardło lecz po chwili zdał sobie sprawę z tego, że to była by jego ostatnia czynność, jaką zrobi w życiu. Z oczami wypadającymi z orbit i dłonią na wysokości mostka Charlie rzucił się do nocnego stolika, który stał po lewej stronie jego łóżka. Czuł jak kolor twarzy zmienia się z czerwonego w subtelny fiolet a gdyby chciał poczekać jeszcze moment... cóż... stał by się blady jak ściana.
     Namacał rączkę szufladki pociągnął ją tak, że wypadła i cała jej zawartość wysypała się na podłogę. Charlie spróbował zaczerpnąć powietrza, choć troszeczkę, mała garstka była by wystarczającą dawką... lecz stalowy uścisk na jego gardle na to nie pozwalał. Jego twarz błyszczała zalana potem.
     Spadł z łóżka, lądując na czymś twardy co od razu wbiło mu się w plecy i przeszył go ból, lecz jednocześnie ulga, gdyż wiedział na co spadł. Przeturlał się na bok i wyciągając rękę najdalej jak tylko mógł sięgnął po inhalator. Przystawił metalowy wylot do ust i wpuścił do siebie powietrze.
     Błogostan i niesamowita rozkosz wypełniła całe jego ciało. Jeżeli istniała granica między niebem a ziemią to Charlie poczuł się tak jakby właśnie ją przekroczył, położył się na Boskiej chmurce a do ust jeden wspaniały anioł wlał mu Nektar Bogów. Leżał na ziemi owładnięty niemocą fizyczną, wywołaną przez niewielką dawkę powietrza, która uratowała jego życie. Przez głowę przemknęła  mu myśl, że tak czuje się mężczyzna, który doszedł i wcale mu nie przeszkadzało to, że myśli o złych rzeczach. Jego twarz przybrała naturalny kolor, Charlie pociągnął nosem kolejny, głęboki wdech i uśmiechnął się szeroko. Zwycięstwo, kapitanie, zwycięstwo. 
    Leżał tak jeszcze chwilę, delektując się smakiem uratowanego życia a zaraz potem dźwignął się z podłogi i  podszedł do okna. Chwycił za klamkę, po czym przesunął ją w górę. Okno uchyliło się, wpuszczając do pokoju powiew popołudniowego, lipcowego powietrza. Słonko świeciło mocno, dając nadzieję na zabawne popołudnie, które Charlie zamierzał spędzić ze swoją dziewczyną, Meggie. Chłopak pomyślał, że Meggie ucieszyła by się z tego, że Charlie potrafi sam o siebie zadbać i bez pomocy rodziców użyć inhalatora, lecz chwilę potem zrozumiał, że lepiej będzie gdy ona o niczym się nie dowie. Kobiety już takie są, gdy radzisz sobie sam mają pretensje, a gdy siedzisz przed telewizorem i zajadasz pizzę... cóż, wtedy jest tak samo.
     - Charlie! Zejdź na dół do cholery!
     - Już idę! - odkrzyknął na chrapliwy głos ojca, nie odrywając wzorku od okna.
     Ogarnął wzrokiem okolicę, która wydawała mu się tak odległa teraz, gdy stał w swoim domu, gdy przed momentem stalowa dłoń zacisnęła się na jego krtani, za wszelką ceną próbując wywrzeć na nim ten ostatni, ostatni oddech. Kilka drzew, parę domów, plac zabaw i boisko do koszykówki. Nic wielkiego, na prawdę nic wielkiego lecz Charlie jeszcze nie wiedział co dzieje się w małych miasteczkach gdy Pan Bóg odwraca głowę w drugą stronę.
     Podszedł do drzwi i zszedł do kuchni.



                                                                               2

     W kuchni nikogo nie było. Stół, z czterech stron otoczony niedosuniętymi drewnianymi krzesłami stał zastawiony talerzami z niedojedzoną jajecznicą z boczkiem informując, że jakiś strasznie spieszący się lokator nie dojadł swej kolacji i szybkim tempem wyruszył na jakieś bardzo ważne spotkanie. Charlie rozejrzał się uważnie, próbując się doszukać jakiegoś maleńkiego szczegółu, który w jakiś sposób wytłumaczyłby mu tę przedziwną sytuację. Wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym, niemal podręcznikowym porządku, nie licząc pobojowiska w postaci niedojedzonej kolacji. Na podłodze z kafelek ułożonej w czarno białą szachownicę chłopak dostrzegł pomarańczową plamę, zapewne ktoś z jego rodzeństwa rozlał na nią sok pomarańczowy. Tylko dlaczego nikt tego zawczasu nie pościerał? Przecież mama jest jak maszyna do sprzątania, a najmniejszy chociaż ślad błota wprawia ją w szał porządków.
     Charlie postąpił kilka kroków na przód, podszedł do stołu i obejrzał go badawczo. Cztery talerze zastane w takim stanie, jak gdyby ktoś nagle przestał jeść, wstał od stołu i poszedł do innych zajęć. Przeszedł wzdłuż lewego boku blatu i obszedł stół dwa razy dookoła, jakby chciał zaleźć ukrytą zapadnię, która porwała jego rodzinę do podziemnych lochów.
     To nie są te twoje głupie książki o czarownikach i elfach, Charls'ie Cole! Musisz myśleć trzeźwo, zastanów się no momencik. Przecież dziś jest środa, prawda? Czyż nie w każdą środę całą rodziną udajecie się na wieczorny spacer tuż po kolacji? Być może nie chcieli marnować czasu na dojadanie jajecznicy i ruszyli? 
     - Być może - odezwał się Charlie do pustego domu. - Tylko dlaczego nie wzięli mnie ze sobą?
     Czyż twój ojciec nie wołał cię żebyś zszedł na dół? Czyż
     (INHALATOR!)
     byś
     (KTOŚ!KTOŚ!)
     zapomniał?
     Charlie sięgnął pamięcią do momentu, w którym przez mgłę snu dobiegał go stłumiony głos kogoś... dobywał się jakby spod wody, jakby topielec wołał pomocy. Zaburzyło to jego niespokojny sen, zaczął nerwowo oddychać, tyle pamiętał. Niedługo później obudził się zalany potem.
     Chłopak potarł dłonią gardło i ruszył w kierunku zlewozmywaka. W jednym z dwóch zlewów piętrzyła się góra brudnych sztućców i naczyń, w drugiej zaś nie było nic oprócz czarnego, gumowego korka wetkniętego w odpływ. Charliemu przed oczami ukazał się obraz ogromnego węża z krwawymi ślepiami, który wystrzelił z odpływu i zacisnął swe mocarne szczęki na szyi chłopaka i powoli wciągał go do odpływu. Chłopak poczuł zapach wilgoci i jad, który rozprzestrzeniał się w jego ciele jak spora dawka narkotyków.
     Ssssssss-arlie!
     Ssssssss-obacz ssssss-ooooo dla sssssss-iebie maaammm!
    Ssssssss-mały sssssssssukinsyyynu!
     Charlie odskoczył od zlewozmywaka jakby dostał w oczy gazem pieprzowym i ciężko dysząc potrząsnął ze zdumienia głową. Kiedy ostatni raz miał takie obrazy? Jako dziecko, jako mały chłopczyk jeszcze w Portland, kiedy jego tata pił. Pił dużo, z kolegami, sam, w święta i dni powszednie. Pił... i bił. Ich. Jego. Mamę i siostrę. Och, biedna Amy... to nie jej wina, tato. To ja zbiłem tę lampę...
     Potarł oczy, czując że napływają do nich łzy. Nie chciał płakać. Nie chciał płakać po tym, jak już dorósł i poradził sobie z faktem, że to już było i nie powróci. Jego tata się zmienił, stał się dobrym człowiekiem i przykładnym mężem oraz ojcem a te obrazy to tylko demon przeszłości. To kornik, zły, czarny i cuchnący wódką robal, który zakorzenił się w jego głowie i co jakiś czas dawał o sobie znać. Mama nie ma sińców, rozcięć ani niczego innego co gościło na jej ciele przez burzliwe lata dzieciństwa Charlesa Cola. Mama jest piękna, uśmiechnięta i dobrze zarabia, oboje z tatą spłacają kredyt za dom a Amy dorosła i kończy studia zaoczne. Tata nie tknął alkoholu od czterech lat i Charlie był pewien, że nie tknie go już do końca życia, ponieważ wiedział, że w taty głowie również zagnieździł się ten przebrzydły robal, który kazał mu pić, pić do nieprzytomności, wracać do domu nad ranem a następnego ranka siedzieć z nimi wszystkimi przy śniadaniu, nie patrząc na nikogo i nie wypowiadając choćby słowa. Lecz musiał czuć te wystraszone spojrzenia przelatujące nad jego głową niczym kule nad hełmem żołnierza siedzącego w okopie. Musiał czuć na sobie ciężary spojrzeń swojej żony i dzieci, którzy siedzieli przy jednym stole z nim samym i czekali, modląc się w duchu by to się nie stało, kiedy w mózgu ich ojca pęknie sprężyna, trzymająca jego żądze na wodzy.
     Lecz przed chwilą wszystko powróciło, jak gdyby kornik znów chciał dać o sobie znać, pokazać, że można go obezwładnić ale i tak jest uzbrojony. Charlie potarł dłonią czoło. Było wilgotne, co go wcale nie zaskoczyło ale chciał mieć pewność, że jego twarz nie robi się czerwona. Podszedł do drzwi prowadzących na ogródek i przejrzał się w szybie. Niewyraźny, jakby przezroczysty Charlie w odbiciu był całkiem blady. Charles Cole się uspokoił.
     Gdy przyjrzał się dokładniej swemu odbiciu dostrzegł postać siedzącą na schodkach prowadzących na werandę. Przez chwilę myślał, że mu się przywidziało, że kornik wykombinował kolejny słaby dowcip, lecz sylwetka tego dziwnego gościa była nazbyt wyraźna a jego kurtka falowała subtelnie pod wpływem wiatru.
     Charlie nacisnął na zimną jak ręka trupa klamkę i wyszedł na werandę, na chwilę zapominając o zagadce, która zastała go w kuchni.
     Czarnoskórym postawny mężczyzna w ciemno brązowej kurtce ze skóry nawet nie raczył się odwrócić, gdy usłyszał szczęk zamykanych drzwi. Charlie postawił krok, drugi... i stojąc tuż nad facetem, który wyglądał jakby czół się u siebie powiedział:
     - Przepraszam - jego głos załamał się jak ścięty maczetą. Odchrząknął i powtórzył:
     - Przepraszam pana, ale to prywatny dom.
     Mężczyzna zdawał się być głuchoniemy, gdy usilnie wpatrywał się w obficie obrośniętą jabłoń, rosnącą tuż przy płocie, naprzeciwko ich dwóch. Charlie poczuł się zmieszany, jednocześnie wdychając zapach perfum mężczyzny, który zawitał w jego progi lekko się wystraszył. Kim był ten człowiek? I, do jasnej cholery, czego chciał?
     - Proszę...
     - Siadaj.
     Na dźwięk stanowczego głosu mężczyzny z chłopca wyparowały rezerwy odwagi, które w sobie zachował i skulił się jak zbity pies. Nie znał tego faceta lecz miał przeczucie, że lepiej będzie go nie drażnić.
     - Ale ja...
     - Siadaj.
     Charlie nerwowo podrapał się w ramię i ostrożnie przysiadł na stopniu obok mężczyzny. Z bliska wydawał się jeszcze mniej przyjazny, policzki miał jakby poszarpane przez tygrysa i pokryte wieloma bliznami. Okulary przeciw słoneczne zakrywały jego oczy ale chłopiec zrozumiał, że to lepiej, ponieważ zdawał sobie sprawę z tego co by w nich ujrzał. Czystą śmierć.
Poczuł, że zaczyna się pocić.
     - Ładnie prawda? - odezwał się czarnoskóry facet. Jego twarz nie zdradzała absolutnie żadnych emocji. - Przyjemna okolica, zazdroszczę ci, Charlie.
     - Skąd pan mnie zna? - chłopak był prawdziwie przejęty.
     - Czy to istotne? Myślę, że nie, w każdym razie nie w tej chwili, chłopcze lecz musisz wiedzieć, że znam cię na wylot, nie stanowisz dla mnie żadnej zagadki.
     Charlie poprawił się na siedzeniu i przełknął ślinę. W tym momencie nie było istotne co stało się z jego rodziną. Miał tylko nadzieję, że łysy mężczyzna okaże się nie być psychopatą, co wnioskował z tonu jego głosu lecz nigdy niczego nie wiadomo, dopóki najgorsze się nie stanie. Słońce zaszło za pojedynczą chmurką.
     - Kim pan jest i jak się tutaj dostał? - Charlie starał się być stanowczy.
     - Zadajesz dużo pytań, młody człowieku. Nawet nie naciskasz na odpowiedź. Czy zatem na prawdę chcesz się tego dowiedzieć?
     - Niech pan odpowie! - zażądał chłopiec, zaciskając kurczowo pieści.
     Wybuch młodzieńca nie wzbudził w mężczyźnie większego podziwu w stosunku do sytuacji w jakiej się znalazł ale Charlie dodał sobie odwagi. Czuł, że niedługo ten facet zacznie gadać... musi... musi!
     - Uspokój się, chłopcze. Jestem tu po to by Ci pomóc, czy tego chcesz czy nie.
     - Więc niech mi pan odpowie na pytanie! Kim pan, do cholery, jest?!
     - Nazywam się Kuedon Ornabuta.
     Gniew Charliego przerodził się w dziwnie niespodziewane zaskoczenie. Nigdy nie słyszał u nikogo tak dziwacznego imienia czy nazwiska, nawet i obcokrajowców mieszkających w tych okolicach. Przypominało mu to raczej...
     - Masz rację - odezwał się niespodziewanie facet - nazywam się jak jakaś postać z książek fantasy albo komiksów i nie jesteś daleki prawdy, gdyż nie pochodzę stąd. Ani z Ameryki, ani z żadnego innego kontynentu na tej planecie.
     - Więc skąd pan jest? - chłopak pomyślał, że mężczyzna musi być jakiś obłąkany. Może uciekinier z jakiegoś okolicznego domu wariatów zawitał na jego ogródek i właśnie ucina sobie z nim pogawędkę? To by pasowało do poziomu normalności tego dnia, lecz czarnoskóry facet mówił pewnie i, na swój sposób, przekonująco.
     - Ze strefy. Z miejsca dla Strażników Snu.
     Chłopak wybuchnął opętańczym śmiechem, przez dobre kilka chwil nie mogąc złapać oddechu. Śmiał się jak szaleniec, a przed kilkoma chwilami posądzał o to tego... Strażnika Snu... uwaga! Ze Strefy. Gdy po chwili skończył otarł oczy, które zaszły łzami i spojrzał na faceta, który nie zdradził nawet przejawu zainteresowania reakcją chłopaka. Jabłoń musiała go zahipnotyzować.
     - Niech pan nie robi sobie ze mnie żartów - powiedział Charlie. - Nie dam się nabrać.
     - Powiedz mi synu, czy nie miewasz ostatnio problemów ze spaniem?
     - Może tak, może nie - odrzekł poważniej chłopak. - Co to pana obchodzi?
     - Ano tyle, że to moja wina. Widzisz, ostatnio w Strefie nie dzieje się za dobrze. Mnóstwo z nas, Strażników, zostaje zwolnionych z pilnowania swych ludzi. Jak się możesz łatwo domyślić, ja zostałem przydzielony tobie.
     - Niech pan kontynuuje - powiedział z uśmiechem chłopiec i oparł brodę o dłoń.
     - Każdy człowiek na kuli ziemskiej ma strażnika, który czuwa nad jego snem, żeby był spokojny i wolny od koszmarów. Kiedy koszmary przychodzą z wizytą... cóż, zadaniem Strażnika jest go odpędzić lecz do takich czynności potrzebna jest spora dawka energii, którą czerpiemy z dobrze przespanych nocy wszystkich ludzi. Ale ostatnio niektórzy zaczęli słabiej sypiać i wiesz co?
     - Umieram z ciekawości - odrzekł wesoło chłopak.
     - Przez dziury w Granicy, zaczynają się przedostawać Koszmary. Granica to taka niewidzialna materia, która tam, wysoko w górze tworzy zaporę między waszym światem a naszym. Gdy jakiś człowiek źle sypia powstaje malutka dziurka, ledwo dostrzegalna, lecz gdy robi to już większa grupka... cóż, dziura stają się większe a wtedy Koszmary mogą spokojnie wejść do waszego świata. Jestem tu by ci uświadomić kim jesteś.
     - Słucham.
     Mężczyzna po raz pierwszy odwrócił głowę w stronę Charliego i zdjął okulary. Jego szare, jakby zamglone oczy wwierciły się w mózg chłopca w jednej, krótkiej chwili i już wiedział, że ten facet nie kłamie. Przybrał wystraszony wyraz twarzy.
     - Zacznijmy od twojej rodziny, chłopcze...


                        
                                                                             3